Tel-Awiw, czyli kraina seryjnych przedsiębiorców

Tel-Awiw. Fabryka start-upów. Miasto, które co roku dosłownie wypluwa z siebie firmy – w samym 2014 roku powstało ich tam aż tysiąc, z czego ponad połowa działa w obszarze nowych technologii. Magazyn Wired określił to miasto jako „najgorętsze” miejsce na start-upowej mapie świata. I nic dziwnego. Według raportu PriceWaterhouseCoopers, na exicie (wyjściu z inwestycji) swoich przedsiębiorstw, inwestorzy zarobili ponad 60 miliardów złotych. A ich założyciele albo dalej rozwijali swoje biznesy, albo poszli tworzyć nowe. Bo Tel-Awiw to miasto seryjnych przedsiębiorców.

Popołudnie, 8 piętro Hotelu Leonardo w modnej dzielnicy Ramat HaHayal. Jeszcze dekadę temu była to urbanistyczna pustynia, teraz obok kolejnych wieżowców wyrastają nowe. Taki Mordor, tyle że izraelski. Z naszym warszawskim łączy go kilka punktów wspólnych.

Spoiwem jest firma Adgar Poland, deweloper, który zajmuje się budowaniem nieruchomości dla biznesu. To ona stoi również za warszawską Brain Embassy – przestrzenią coworkingową dla młodych firm i start-upów. W samej Polsce ma 110 tysięcy metrów kwadratowych – z czego 61 tysięcy na Służewcu Biurowym. Miejscu znanym lepiej z nazwy zaczerpniętej prosto od Tolkiena.

Mordor na Domaniewskiej – obiekt żartów internautów i nienawiści części swoich bywalców. Modelowy reprezentant korporacyjnej Polski. Miejsce, gdzie trzeba walczyć o każdym metr kwadratowy powierzchni parkingowej, a przyjazd i wyjazd z pracy to kilkugodzinna droga przez mękę i korki.

W Warszawie kolebka biur jest tożsamą z biurową udręką, a Ramat HaHayal uchodzi za miejsce, gdzie rodzą się najważniejsze innowacje i najlepsze biznesy Izraela. Do tego jest modne, pełne restauracji, knajp i skwerów, a pracujący tam ludzie nie chcą z niego uciekać zaraz po skończeniu swojego dnia pracy. Rodzi się pytanie: jak zamienić Mordor ze straszącej betonem i szkłem lokalizacji właśnie na takie miejsce?

Na warsztatach w hotelu dziennikarze i deweloperzy zajmują się problemem od podstaw – diagnozujemy wady i zalety warszawskiej dzielnicy. Jej siłą jest między innymi Galeria Mokotów, czyli punkt, gdzie można zrobić większe i stosunkowo różnorodne zakupy. Do tego istotna jest duża liczba filii różnych biznesów, co ułatwia przepływ informacji między korporacjami. I chociaż bywa to powolna metoda dojazdu, to jednak dzielnica jest dobrze skomunikowana transportem miejskim z innymi punktami miasta – głównie dzięki linii metra i tramwajom.

Nie brakuje jednak minusów. Słabością jest, paradoksalnie, również Galeria Mokotów, a właściwie brak alternatywy dla niej. Do tego okolica jest wyjałowiona z miejsc, gdzie może kwitnąć życie kulturalne i towarzyskie. Wskazano również fatalne rozwiązanie w kwestii dojazdu samochodem – zapchane przez auta chodniki, brak parkingów i wieczne korki. Do tego dochodzi wspomniana już opinia, tworząca negatywną aurę wokół tego miejsca.

Warsztaty kończą się zaprezentowaniem kilku rezolucji, które mogłyby rozwiązać problem: inwestycjami w przestrzeń, by stała się bardziej zielona (parki, skwery) i nowe miejsca, w których ludzie mogliby relaksować się po pracy. W ciągu najbliższych kilku lat to może się stać, bo Adgar planuje wybudować siedem i pół tysiąca apartamentów.

– Myślicie, że w Warszawie macie korki? Od razu widać, że nie jeździliście po Tel-Awiwie – podsumowuje Eyal Litwin, prezes Adgar Poland. – Ramat HaHayal żyje, bo tutaj wszystko jest w jednym miejscu. Pracownicy nie jedzą w kantynach, tylko wychodzą z pracy i pod nosem mają kilkanaście różnych knajp. Nie trzeba przebijać się przez godzinę na drugi koniec, to miejsce żyje cały czas, a nie 40 godzin w tygodniu – podkreśla.

– Taa, jakby każdego było stać, by codziennie wychodzić – słyszę głos, w którym jest trochę kpiny, a trochę zwątpienia. I trudno mu nie zaprzeczyć – najniższa krajowa płaca w Izraelu to w przeliczeniu na złotówki cztery tysiące złotych. Średnia natomiast – 10 tys. złotych. PKB kraju per capita to ponad 134 tysięcy złotych. Dla porównania w Polsce to niecałe 50 tys. złotych. O najniższej i średniej krajowej nie wspominając.

Z drugiej strony, ludzie wprowadzający się na Służewiec będą plasować się w wyższych klasach społecznych – ich zatem będzie stać na wychodzenie częściej niż raz w tygodniu do bistro. A jeśli nie, zieleń miejska jest i tak potrzebna. Choćby po to, by nie zwariować w domach z betonu.

Dalej jednak czuję, że to za mało, żeby zrozumieć Izraelską mentalność. Bo przecież knajpy pod biurem nie mogą determinować tego, że nagle wszyscy zakładają start-upy i biznesy, których wartość idzie w setki milionów dolarów. Po wszystkim podchodzę do Eyala. Proszę, by pokazał mi Tel-Awiw, wytłumaczył mi kilka rzeczy.

– Jutro zabiorę cię na przejażdżkę i pokażę jeden z naszych budynków – mówi. Może wtedy coś zrozumiem, myślę.

***

Eyal spóźnia się kilkanaście minut. Izraelczycy nie słyną z punktualności. Im samym natomiast w ogóle to nie przeszkadza – wychodzą z założenia, że każdy ma swoją robotę i coś może podczas niej wypaść. Wsiadamy do samochodu. Od razu w oczy wrzuca się telefon Eyala, a właściwie uruchomiony program do nawigacji.

– Nie używasz Google Maps? – dziwię się.

– A po co? Waze jest lepsze. Pokazuje ci wszystko w realnym czasie i jest bardziej dokładne – mówi. – Poza tym to izraelska aplikacja. Zrobili ją świetni ludzie. Google w ogóle ich wykupił [w 2013 roku, za ponad cztery miliardy złotych – przyp. red.], taka jest dobra. W Polsce też jest dostępna – dodaje.

– Często bywasz w Polsce? - dopytuję.

– Tak, lubię ten kraj, mój ojciec jest z Polski, wyemigrował do Tel-Awiwu w 1962 roku.

– Ale polskiego nie znasz – upewniam się.

– Piąte przez dziesiąte. Lepiej mi idzie angielski. I oczywiście hebrajski.

– Dużo osób ma tutaj korzenie polskie? – drążę.

– 40 proc. populacji. Polacy zbudowali ten kraj. Nasz pierwszy prezydent i założyciel Izraela, Dawid Ben Gurion, był z Polski. Wasza nacja miała ogromny wkład w tworzenie naszego państwa – mówiąc to, przyśpiesza przed samochodem, który próbuje wymusić na nas pierwszeństwo przejazdu.

Eyal mówi, żebym nie przejmował się tym, jak jeździ się w jego kraju. Dominuje tu typowo śródziemnomorski styl jazdy – nonszalancki i agresywny. Oczy trzeba mieć dookoła głowy, bo pasy na jezdni traktowane są raczej jako sugestia niż coś wiążącego.

Wjeżdżamy w podziemia jednego z budynków dewelopera – Adgar 360. Eyal obiecuje, że pokaże mi panoramę miasta.

Przy okazji opowiada, jakie firmy zajmują część wieżowca (w momencie moich odwiedzin jeszcze trwa budowa). Jest showroom korporacji Luxottica, która produkuje między innymi okulary Ray-Ban. Na pozostałych piętrach znajdują się między innymi ambasada Szwecji, firmy prawnicze czy konsultingowe. Eyal wskazuje mi nazwę, która figuruje przy ostatnim, 35 piętrze.

– Windward. Zapamiętaj tę nazwę – mówi. - Super ludzie, tworzą coś w rodzaju Google Maps dla morza. Analizują stosy danych i przewidują, co się dzieje na wodzie w czasie rzeczywistym. Bardzo przydatne narzędzie, zwłaszcza dla armatorów. Zobaczysz, będzie o nich jeszcze głośno – zapewnia.

Z ciekawości zerkam na Crunchbase. Eyal nie mydlił mi oczu – Windward zebrał w dwóch rundach finansowania ponad 100 milionów złotych. Za zajmowanie się „predyktywną analizą morską”. Ich oprogramowanie ma pomóc w nawigacji na morzach i oceanach – czyli na żywiole, nad którym człowiek nie ma jeszcze kompletnej władzy.

Widok z biura na panoramę Tel-Awiwu uwypukla jego naturę – z jednej strony straszy modernistyczny beton w postaci siedzib Mossadu czy ministerstwa obrony, z drugiej jak grzyby po deszczu wyrastają przeszklone wieżowce. Różnica wiekowa między nimi wynosi co najmniej kilkanaście lat. Jakby nigdy nie było stanu przejściowego lub nie stawiano ich na przestrzeni lat, tylko w okresach boomu co parę dekad. Pode mną znajduje się stadion Makkabi Tel-Awiw – z zewnątrz tak samo toporny, jak znaczna część architektury miasta.

– Chodź, mój kolega mówił, że znalazł jednego z pracowników polskiego pochodzenia – mówi Eyal. Zjeżdżamy na 27. piętro do showroomu Luxottica. Mój przewodnik wita się z szefem jak ze starym znajomym. Zaczynają rozmawiać, jakby nie widzieli się przez kilka lat. Siedzimy w kuchni, do której po chwili wchodzi młody, wyraźnie speszony, chłopak.

– Poznaj Stasia. Jego rodzice przybyli z Polski – mówi kolega Eyala.

Do Izraela przyjechał, kiedy miał dwa i pół roku. Jego dziadkowie pochodzą z Polski, a rodzice z Białorusi. Zamieszkali przez chwilę nad Wisłą, ale po upadku komuny postanowili pojechać do Ziemi Świętej. Tutaj się wychował i uczył. Oczywiście, odwiedził kraj swoich przodków, ale był tylko w Krakowie i miejscach Zagłady. Polska to dla niego zupełne przeciwieństwo jego ojczyzny.

- Polacy są bardzo zdystansowani, chłodni. Zupełnie jak wasza pogoda – śmieje się. - Izraelczycy są jednak bardziej bezpośredni, otwarci. Potrzebujecie czasu, aby komuś zaufać. No i wszystkim się przejmujecie. Jest u nas takie powiedzenie: „nie bądź takim Polakiem”. Mówimy tak, jak ktoś już się przesadnie o wszystkich martwi – dodaje.

Szybko jednak przeprasza mnie i mówi, że musi już wracać do pracy. My też już się zbieramy. Żegnamy się i wracamy do hotelu.

***

– Byłeś w wojsku? - Pytam Eyala, kiedy siedzimy już w samochodzie.

- Oczywiście. Trzy lata obowiązkowej służby.

- Jak wspominasz ten czas?

- Bardzo dobrze. Dużo się nauczyłem.

- Czego na przykład?

- Armia to świetna lekcja dla przedsiębiorców. Uczysz się elastyczności, podejmowania ryzyka, szybkiego i taktycznego myślenia. To są cechy, bez których nie będziesz dobry w biznesie. I nie poradzisz sobie też w walce.

– Służba wojskowa jest obowiązkowa. Co z tymi, którzy po jej ukończeniu cierpią na PTSD? (zespół stresu pourazowego)?

– Nie dopuszczamy do tego. Armia ma bardzo dobrze rozwinięty sztab psychologów i specjalistów. Od razu wyłapują ludzi, którzy nie nadają się na pole walki i przenoszą ich w inne sektory. Widzisz, ludźmi z traumami trzeba się opiekować. To obciążenie dla państwa i społeczeństwa, dlatego nauczyliśmy się, że nie wolno dopuszczać do tego, by ktoś, kto się nie nadaje, brał udział w bitwie.

– Dlatego goście z Waze sobie poradzili?

- Nie tylko oni. Wiesz, co zrobili, jak sprzedali swój pomysł? Rozkręcali kolejny biznes. W Tel-Awiwie co drugi mieszkaniec jest seryjnym przedsiębiorcą. Tacy po prostu jesteśmy: ciągle do przodu. Nie uznajemy spoczywania na laurach. Żeby do czegoś dojść, trzeba cały czas coś robić, to podstawa postępu. Zarówno osobistego, jak i takiego w skali państwa. Dobra, dojechaliśmy. Widzimy się na wyciecze – Eyal zatrzymuje się pod hotelem. Wysiadam przed wejściem.

***

Podczas pożegnalnej kolacji usłyszałem ciekawą anegdotę. Jedna z osób uczestniczących w warsztatach była już wcześniej w Tel-Awiwie. Chciał kupić piwo w jednym ze straganów, które mieszczą się tuż przy plaży. To jedno z najdroższych miast na świecie, ale udało się znaleźć zestaw trzech butelek w promocji. Kosztował niecałe 30 złotych. Poprosiła sprzedawcę, a ten podaje piwo, które cały dzień stało na słońcu. – Pan mi poda to z lodówki – mówi. – Z lodówki jest droższe – odpiera niewzruszony.

Naprawdę przedsiębiorczy naród.

Tel-Awiw, czyli kraina seryjnych przedsiębiorców
  1. Section 1